,, Młodzież jarosławska w pierwszym transporcie do Oświęcimia – niemieckiego kombinatu

Download Report

Transcript ,, Młodzież jarosławska w pierwszym transporcie do Oświęcimia – niemieckiego kombinatu

Andrzej Tokarz
,, Młodzież jarosławska
w pierwszym transporcie
do Oświęcimia
– niemieckiego kombinatu
masowej zagłady „
Pomimo, że z wykształcenia jestem nauczycielem biologii, od
najmłodszych lat interesuję się historią miasta, w którym mieszkam
od kilkudziesięciu lat. W szczególności frapuje mnie, (ze względów
osobistych) okres II wojny światowej, oraz dzieje Jarosławia i jego
mieszkańców podczas hitlerowskiej okupacji. Hobby to przetrwało do
dnia dzisiejszego i daje mi możliwość dzielenia się swoją wiedzą na
ten temat z uczniami, których nauczycielem jestem w Zespole Szkół
Spożywczych, Chemicznych i Ogólnokształcących w Jarosławiu.
Ponieważ przed kilkunastu laty, nawiązałem owocne kontakty
z Kołem jarosławskim Polskiego Związku byłych Więźniów
Politycznych hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych, co
roku, w kwietniu, przez wiele lat, uczniowie różnych klas, pod moją
opieką, uczestniczyli w prelekcjach byłych więźniów hitlerowskich
obozów koncentracyjnych. Spotkania te, połączone były ze
zwiedzaniem Izby Pamięci, mieszczącej się w podziemiach budynku,
będącego w latach II wojny światowej siedzibą osławionego ze swego
barbarzyństwa, hitlerowskiego GESTAPO.
Budynek przy ulicy Słowackiego, będący siedzibą Gestapo, a po wojnie
szkoły muzycznej i zarządu Polskiego Związku byłych Więźniów
Politycznych hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych, stoi
opustoszały, nie wzbudzając niczyjego zainteresowania. Znajdująca się
tam Izba Pamięci została zlikwidowana.
Fronton budynku z tablicą pamiątkową
Okazywało się wówczas, że ten rozdział naszej historii uczniowie
znają w sposób pobieżny, z lekcji historii i opowiadań swoich
dziadków i rodziców. Pomimo, że nie ma takiej polskiej rodziny, która
w czasie okupacji hitlerowskiej nie poniosłaby jakichkolwiek strat, z
niepokojem zauważyłem, że uczniowie uczestniczący w tych
spotkaniach, mają bardzo mgliste wyobrażenie o tym rozdziale
polskiej historii. Również wśród dorosłych, mało kto orientuje się,
że właśnie z Jarosławia i innych miejscowości podkarpacia,
młodzież aresztowana za działalność konspiracyjną, utworzyła
Pierwszy transport do Oświęcimia. 14 czerwca 1940 roku,
z więzienia w Tarnowie, przywieziono do oświęcimskiego kombinatu
masowej zagłady liczną grupę patriotycznej młodzieży, łącznie 758
uczniów, studentów, oficerów którzy cudem uniknęli rzezi katyńskiej,
urzędników i nauczycieli, aresztowanych za działalność konspiracyjną
wiosną 1940 roku, w ramach zarządzonej przez gubernatora Hansa
Franka akcji A-B, wymierzonej przeciwko
polskiej inteligencji. W licznej grupie jarosławiaków znalazł się
między innymi mój Ojciec;

Kazimierz Tokarz
(nr 282); przeniesiony
w 1943r. do
NeuengammeHamburg, później do
Mauthausen-Gusen
w Austrii, gdzie
doczekał wyzwolenia.
Powrócił do
Jarosławia, gdzie
przez wiele lat nauczał
młodzież Liceum
Ekonomicznego
i Technikum
Spożywczego. Wydał
wspomnienia obozowe
w formie książki
zatytułowanej
.,Nie tracić nadziei ”
[fotokopia ponizej]
książka
,,Nie tracić
nadziei”
autorstwa
Kazimierza
Tokarza
-reprodukcja
okładki
Wspominam o tych faktach nie bez powodu, gdyż niedawno
zostałem poproszony (niejako w zastępstwie nie żyjących już świadków
tamtych okropnych czasów), przez kilkoro nauczycieli historii ZSSChiO
w Jarosławiu, o wzięcie udziału w organizowanej przez Nich sesji
popularno – naukowej, i wygłoszenie prelekcji, związanej z tematem
sesji. Z chwilą jej otrzymania, długo zastanawiałem się nad potrzebą
i sensem tego zamysłu. Przecież KL Auschwitz ma bogatą literaturę.
Są to nie tylko wspomnienia i pamiętniki pełne surowego autentyzmu,
ale także dzieła literackie o nieprzemijających wartościach
artystycznych. Są to również opracowania monograficzne i historyczne
— rezultaty badań naukowych. Nietrudno więc było początkowo
o refleksję, czy wobec bogactwa tak zwanej literatury faktu, jeszcze
jedne wspomnienia z obozu oświęcimskiego, w dodatku omawiane
przez osobę nie będącą bezpośrednim świadkiem, znajdą chętnych
odbiorców. Tym bardziej że od tamtych czasów dzieli nas coraz większy
dystans lat, pogłębiających przepaść dzielącą przeszłość
i
teraźniejszość.
Do zabrania głosu, przekonało mnie kilka argumentów,
które chciałbym pokrótce przedstawić:
Po pierwsze : Niestety, czas ma swoje twarde prawa.
Większość Tych, którzy przeżyli gehennę niemieckich
więzień i obozów zagłady, walczyli z bronią w ręku na
wszystkich frontach II- giej wojny światowej, nie pytając
co z tego będą mieli, przeszli sowieckie łagry Kołymy
i Magadanu, nie będzie już wspominać swoich tragicznych,
wojennych losów. Odeszli, do innego, lepszego świata.
Nikt nie będzie w stanie powiedzieć pełnej prawdy np.
o Oświęcimiu, kiedy odejdą jej ostatni świadkowie. Jest ona
tak niewyobrażalna, że przerasta granice percepcji każdego
człowieka, jeśli sam tego nie przeżył.

Po drugie: dla ludzi, którzy mieli szczęście urodzić się
już w czasie pokoju, jak i dla tych, którzy będą przychodzili
na świat, KL Auschwitz będzie się stawał coraz bardziej
odległym w czasie symbolem, tragicznym, ale przecież
w jakimś sensie odhumanizowanym, martwym jak
cmentarny nagrobek, mimo gigantycznych, straszliwych
rozmiarów tego cmentarza. Bo nawet owe dwa miliony
ludzi tam zamordowanych, zamienionych w dym i popiół,
są dzisiaj dla większości współczesnych tylko martwą
liczbą, umownym pojęciem. Nie pobudza wyobraźni nawet
myśl o tym, że były to dwa miliony osobowości, że ta liczba
oznacza dwa miliony pojedynczych losów ludzkich,
indywidualnych radości i dramatów, planów i nadziei, uczuć
i konfliktów, które zostały unicestwione jednocześnie z
fizyczną zagładą.

Po trzecie: sądzę, że pojawiające się co jakiś czas w światowych
mediach informacje o ,, polskich obozach koncentracyjnych”,
mogące wytworzyć u nieprzygotowanego odbiorcy fałszywy obraz
historii, jak również budzące wiele kontrowersji poczynania różnego
rodzaju niemieckich ,,ziomkostw” czy,, stowarzyszeń wypędzonych”,
wymagają podjęcia zdecydowanej akcji informacyjnej, jak choćby
organizowanie tego typu prelekcji.
Jako nauczyciel, ponadto bardzo dobrze zorientowany
w tematyce obozowej, nie mogłem odmówić służenia młodzieży
wiedzą, pomocną w zapoznaniu się z posiadaną przeze mnie
dokumentacją w postaci szeregu unikalnych zdjęć i dokumentów,
pochodzących z rodzinnych zbiorów. Są to m.in. listy obozowe,
kreślone ręką mojego Ojca, z obozu zagłady Auschwitz-Birkenau,
listy z innych obozów, unikalna bibliografia. W tym miejscu
chciałbym wyjaśnić, dlaczego w swoim opracowaniu postanowiłem
wykorzystać cytaty, pochodzące jedynie z książki Kazimierza
Tokarza, zatytułowanej ,, Nie tracić nadziei”. Otóż wynikało to
z uwarunkowań prawnych. Doszedłem do wniosku, że zabieganie
u spadkobierców innych autorów, o zgodę na ich cytowanie, byłoby
zbyt kłopotliwe i czasochłonne jak na potrzeby mojej publikacji.
Wszak nie aspiruje ona do miana pracy naukowej.
Podczas prelekcji, która miała miejsce dn. 19 grudnia 2007 roku,
miałem okazję zaobserwować, że audytorium (zarówno zaproszeni
Goście, jak i licznie zebrana młodzież z różnych szkół,) bardzo
uważnie przysłuchuje się treści mojej wypowiedzi. Dlatego też,
postanowiłem za pośrednictwem internetu, zapoznać z treścą moich
przemyśleń, jeszcze szerszą grupę osób, zainteresowanych tematem:
,, Młodzież jarosławska w pierwszym transporcie do
Oświęcimia – niemieckiego kombinatu masowej zagłady „
D
Druga wojna światowa odcisnęła swoje tragiczne piętno
w szczególny sposób na mieszkańcach Jarosławia. To niewielkie,
mało znaczące gospodarczo i politycznie miasteczko, poniosło podczas
niemieckiej okupacji ogromne straty w zasobach ludzkich. Pomimo
braku przemysłu i rozwiniętej infrastruktury gospodarczej, miasto
szczyciło się dobrze rozwiniętą siecią szkół różnego szczebla.
Młodzież, wywodząca się z różnych warstw społecznych,
przyswajała w nich nie tylko wiedzę ogólną, ale również
nasiąkała duchem patriotyzmu. Niebagatelne znaczenie
w krzewieniu zdrowych zasad moralnych i miłości do
ojczyzny odgrywał ruch harcerski. Dlatego też, już jesienią
1939 roku, młodzież jarosławska zaczęła masowo
wstępować do tworzących się konspiracyjnych struktur
ruchu oporu. Wielu spośród tych młodych ludzi próbowało
przedostać się przez Węgry do Francji i wstąpić do
organizującego się tam wojska polskiego, wielu
zaangażowanych było w działalność wywiadowczą,
zbieranie informacji o ruchach wojsk, transportach
kolejowych (wszak na linii Sanu przebiegała granica
niemiecko – radziecka), kolportaż ulotek i nielegalnej prasy
oraz rozpowszechnianie wiadomości z radiostacji
alianckich. Spowodowało to niespotykane dotychczas
w cywilizowanym świecie, wzmożone represje ze strony
niemieckiego okupanta wobec ludności cywilnej.


Teren przedwojennej Polski, po przegranej kampanii
wrześniowej, został podzielony na mocy tajnych
protokołów Ribbentrop – Mołotow, między III-cią Rzeszę
i Związek Radziecki.
Zachodni obszar Polski został wcielony do Rzeszy, zaś
z dawnych województw: warszawskiego
i
krakowskiego, utworzono Generalne Gubernatorstwo.
Składało się ono z 5-ciu dystryktów. Kluczową rolę
w polityce hitlerowskiego okupanta pełnił dystrykt
krakowski. Dzielił się on na 13 powiatów, w tym jeden
powiat miejski w Krakowie oraz 12 powiatów wiejskich
z siedzibami władz w Krakowie, Miechowie, Nowym
Targu, Nowym Sączu, Tarnowie, Dębicy, Rzeszowie, Jaśle,
Krośnie, Sanoku, Przemyślu i Jarosławiu. W dystrykcie
krakowskim zlokalizowane były wszystkie centralne urzędy
GG, tędy przebiegały ważne połączenia komunikacyjne
z ówczesnym sojusznikiem – Związkiem Radzieckim.
To stamtąd Niemcy otrzymywali dostawy zboża, ropy
naftowej, i innych surowców, niezbędnych do prowadzenia
wojny. Przez dystrykt krakowski, sąsiadujący ze Słowacją,
prowadziły główne szlaki kurierskie na Węgry,
zapewniające łączność Polski Podziemnej z władzami
w Londynie. Tędy przedzierali się na Węgry i dalej do
Francji i Anglii, polscy oficerowie, żołnierze, młodzież
gimnazjalna i studenci, chcący wstąpić w szeregi polskich
sił zbrojnych, by kontynuować walkę z Niemcami.
Swoje krwawe rządy Generalnego Gubernatora,
sprawował na zamku wawelskim osławiony Hans Frank,
po wojnie osądzony i powieszony za zbrodnie wojenne.
Do annałów historii przeszła jego wypowiedź, ,, że gdyby
chciał drukować obwieszczenia o rozstrzelaniu lub
powieszeniu każdych 100 polaczków, to zabrakłoby drzew
do produkcji papieru”.
Władze okupacyjne dystryktu krakowskiego realizowały te same cele, do
jakich zmierzali hitlerowcy w całej okupowanej Polsce. Były nimi:

bezwzględna eksploatacja ekonomiczna tak ludności miejskiej
(praca w przemyśle), jak i wiejskiej (poprzez obowiązkowe dostawy produktów
rolnych – tzw. kontyngentów, ) za których niedostarczenie groziła kara śmierci

brutalne tłumienie jakiegokolwiek oporu,

systematyczne wyniszczanie ludności — totalna zagłada Żydów
i Cyganów,

selektywna zagłada Polaków — w celu przygotowania gruntu pod przyszłą
kolonizację i germanizację tych ziem.
Należy wspomnieć, że o ile w innych okupowanych przez Niemców
krajach, prześladowania i eksterminacja ludności cywilnej były z reguły
reakcją odwetową na określone działania tamtejszego ruchu oporu, o tyle w Polsce
opór był tylko pretekstem do bezwzględnego biologicznego wyniszczania, zaś
wzmożony terror narzędziem zastraszenia społeczeństwa. Łapanki, publiczne
egzekucje, masowe aresztowania, pacyfikacje wsi, wysiedlenia, stanowiły specyfikę
okupacyjną Polski, która była głównym obszarem germanizacyjnej ekspansji
Niemiec. W żadnym innym okupowanym kraju europejskim, poza Polską, nie groziła
kara śmierci rodzinom, które ukrywały Żydów.
W celu realizacji planów eksterminacji narodu polskiego, skierowano
na ziemie polskie olbrzymi aparat policyjny i administracyjny,
wspierany przez organizacje paramilitarne, wojsko, sądownictwo.
Kluczową rolę w okupacyjnym aparacie terroru i zagłady odgrywała
niemiecka policja reprezentująca różne formacje, w tym przede
wszystkim Tajna Policja Państwowa — Gestapo, której liczne urzędy,
posterunki i więzienia pokryły gęstą siecią cały kraj. Policja ta
posiadała faktycznie nieograniczone uprawnienia w stosunku do
ludności okupowanych krajów, łącznie z wymierzaniem kary śmierci.
Gęsta sieć wielu tajnych agentów i współpracowników, w tym
i
rodzimych kolaborantów różnych narodowości, pozwalała okupantowi
praktycznie w pełni kontrolować zachowanie Polaków.
O
skuteczności tych działań mogą świadczyć uwieńczone najczęściej
sukcesem poszukiwania osób ukrywających się.
Z aparatem tym współpracowali, z niewielkimi wyjątkami, Niemcy
cywilni posiadający polskie obywatelstwo, mieszkający na terenie RP
już przed wojną. Kierowani różnymi pobudkami; w imię solidarności
narodowej, fascynacją ruchem nazistowskim i Hitlerem, jak również
dla osobistych korzyści przeszli na współpracę z okupantem
Zawsze zastanawiało mnie, jakim sposobem, mili
i kulturalni z pozoru ludzie, kochający i troskliwi ojcowie
rodzin, w ,,pracy” przeistaczali się w sadystycznych
potworów. Nurtuje mnie pytanie: jak nisko trzeba upaść,
jakim być degeneratem, aby ze szczególnym okrucieństwem
traktować znajomych i przyjaciół, sąsiadów, kolegów
z podwórka i szkolnej ławy? Bo takim właśnie
zwyrodnialcem był Franz Schmidt - zwany,, katem
Jarosławia”,którego nazwisko do dziś jeszcze budzi grozę.
[ zdjęcie poniżej] Szczególnie wśród starszych
mieszkańców Jarosławia i okolicznych miejscowości,
po Przeworsk, Łańcut, Leżajsk, Radymno, pamiętających
czasy niemieckiej okupacji.
Franz Schmidt – zwany ,,katem Jarosławia”
Ten okrutny morderca i straszliwy sadysta, od najmłodszych lat,
mieszkał wraz z rodzicami w Jarosławiu Tu uczęszczał do szkoły
powszechnej, później przez 4 lata do szkoły średniej. Po jej
ukończeniu praktykował u żydowskiego fabrykanta, produkującego
wstążki. Tu też pracował jego ojciec, jako majster, później jako
kierownik tkalni. Po powrocie z Wiednia, gdzie spędził kilkanaście
lat, Franz Schmidt mieszkał nieprzerwanie od 1927 r. w Jarosławiu.
W 1940 r. podjął pracę w policji bezpieczeństwa czyli GESTAPO
w Krakowie. Stamtąd, na własną prośbę został przeniesiony do
Jarosławia, gdzie prowadził swą zbrodniczą działalność do 1944
roku. Spośród wielu funkcjonariuszy placówki hitlerowskiego
Gestapo w Jarosławiu, ,, człowiek” (???) ten popełnił najwięcej
zbrodni, ma na sumieniu najwięcej ofiar. Pacyfikacje, egzekucje na
terenie klasztoru ss. Benedyktynek, indywidualne morderstwa na
ulicach miasta, torturowanie aresztowanych kolegów, były
codziennym zajęciem „skromnego" tłumacza Schmidta, który
gorliwością i zwyrodnieniem przewyższał przysłanych do
Jarosławia innych profesjonalnych zbirów z gestapo.
,,Ci to się dobrali”- na zdjęciu F. Schmidt z braćmi
Janem i Rudolfem
W tym miejscu, trzeba nadmienić, że Schmidt nie był
jakimś odosobnionym przypadkiem kompletnego
zdziczenia. Takich jak on degeneratów, funkcjonowało
w III – ciej Rzeszy setki tysięcy. Jego dalsze, powojenne
losy nie są dokładnie znane. Umknąwszy przed
sprawiedliwością, Franz Schmidt przez wiele lat,
prawdopodobnie ukrywał się w Niemczech Zachodnich.
Wprawdzie w 1977 roku, w Wuppertalu został
aresztowany człowiek, posługujący się wieloma
nazwiskami, i według zeznań świadków, łudząco podobny
do Franza Schmidta, jednak pomimo wysiłków
niemieckich prokuratorów, został zwolniony z braku
dostatecznych dowodów.
W ramach zarządzonej przez gubernatora H. Franka akcji A-B, której
celem była przyspieszona likwidacja osób politycznie
niebezpiecznych dla Generalnego Gubernatorstwa, ruszyła fala
masowych aresztowań inteligencji, z której mogła powstać sfera
kierownicza antyniemieckiego ruchu oporu. Spis osób,
przeznaczonych do eliminacji, zawierał nazwiska: urzędników,
wojskowych, studentów oraz uczniów i absolwentów gimnazjum.
Ponieważ fala ta przeszła przez wszystkie niemal miejscowości
Generalnego Gubernatorstwa, nie ominęła również Jarosławia.
Łączna ilość aresztowanych na początku maja 1940 roku, członków
ruchu oporu, wynosiła 77 osób [1].

[
1] ,, Księga pamięci „ – transporty Polaków do KL Auschwitz z Krakowa i innych miejscowości Polski południowej, 19401944, t.1. Towarzystwo Opieki nad Oświęcimiem, Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau
Warszawa – Oświęcim 2002
Wśród więźniów przeważającą ilość stanowili ludzie młodzi, w wieku
od 17 do 25 lat, aresztowani według wcześniej przygotowanych list
proskrypcyjnych, w przygotowaniu których niemały udział miał
wspomniany już wcześniej funkcjonariusz Gestapo - Franz Schmidt,
doskonale rozeznany w jarosławskim środowisku. Ponieważ był to
dopiero początkowy okres okupacji, zaś gestapowcy dopiero
wprawiali się w swoim bandyckim rzemiośle, aresztowani, po krótkim
śledztwie zostali przetransportowani do więzienia w
Tarnowie.[fot]Jak wspomina w swojej książce Kazimierz Tokarz [1],,
przesłuchanie było stosunkowo łagodne, zakończone paroma ciosami
w szczękę i rozbiciem głowy”, zadanymi przez Schmidta. Być może
wiązało się to z faktem, że Niemcy byli pewni, zresztą nie bez
podstaw, że całkowicie rozbili jarosławską organizację konspiracyjną.
Ponieważ , jak wspomina dalej K. Tokarz[2],, u nikogo
z aresztowanych nie znaleziono broni ani żadnych oskarżających
dokumentów podczas rewizji w domu, jak również nie udowodniono
spiskowania przeciw Rzeszy”- oskarżonych przeznaczono do odbycia
bezterminowej kary w obozie koncentracyjnym.
[1] K. Tokarz - ,, Nie tracić nadziei „ – wspomnienia więźnia Oświęcimia nr 282; wyd. Libri
Ressovienses, Rzeszów,2000
[2] jak wyżej
Kartka pocztowa wysłana z więzienia w Tarnowie
Tył tej samej kartki, wysłanej z więzienia w
Tarnowie. Treść niewielka, ale jakże wymowna




Katowanie aresztowanych, w celu wydobycia zeznań, Gestapo zaczęło praktykować
nieco później, w 1941 roku, kiedy hitlerowska Trzecia Rzesza stała u szczytu potęgi,
zaś świat u progu zagłady. Bicie było powszechnie stosowaną metodą
przesłuchiwań. Rezultatem sadystycznych tortur były poobijane i spuchnięte ciała
ofiar, porozbijane głowy, odbite nerki czy złamane żebra. Były też przypadki, że
w czasie przesłuchania więźniowie umierali wskutek zadanych im obrażeń i braku
jakiejkolwiek pomocy lekarskiej.
Referent przeprowadzający przesłuchania sporządzał z nich protokół; zaś po
zakończeniu śledztwa przekazywał kierownikowi placówki akta sprawy oraz własny
wniosek o:
uniewinnienie, lecz to zdarzało się bardzo rzadko,
przekazanie oskarżonego do obozu koncentracyjnego,
postawienie go przed policyjny sąd doraźny, co w praktyce stanowiło wniosek o
wymierzenie kary śmierci.
Z zasady, we wszystkich przypadkach stwierdzenia w czasie śledztwa
poważniejszych wykroczeń przeciw okupantowi, jak posiadanie broni,
przynależność do organizacji konspiracyjnej, napaść na Niemców, udzielanie
pomocy Żydom, skazywano na śmierć i rozstrzeliwano na miejscu. Do obozów
koncentracyjnych wysyłano w przypadku braku dowodów winy, a więc zaledwie
podejrzanych, lub za mniejsze wykroczenia. Nie stosowano przy tym żadnych reguł,
a zapadające decyzje były wyrazem samowoli lub kaprysu poszczególnych
funkcjonariuszy prowadzących śledztwo.
Więzienia i sale przesłuchań - tortur, stosowanych przez Gestapo
w okupowanej Polsce to odrębny temat dla obszernych opracowań
historyków, psychologów, socjologów, psychiatrów. Niewyobrażalne
bestialstwo oprawców spotykało się tam nieraz z bezprzykładnym
bohaterstwem katowanych. Przesłuchanie w jarosławskim Gestapo,
odbywało się według utartego rytuału. Najpierw gestapowcy przez
tłumacza żądali przyznania się do działalności w tajnej organizacji
oraz podania nazwisk innych członków. Przyznanie się oznaczało
wydanie na siebie wyroku śmierci, podanie nazwisk oznaczało
skazanie bliskich i przyjaciół na ten sam los. Toteż z reguły
przesłuchiwani odmawiali podawania takich informacji. Wówczas
oprawcy przystępowali do „pouczenia" ( termin z protokołów
przesłuchań). Zaczynano od bicia na oślep po całym ciele pejczami,
drewnianymi pałkami lub żelaznymi sztabami; kiedy ofiara padała na
ziemię, zaczynało się kopanie. Jeśli milczała nadal, wiązano jej ręce
z tyłu i wieszano na drzwiach, co wywoływało ból nie do zniesienia.
Potęgowało go dalsze bicie. Ten etap przesłuchań najczęściej kończył
się utratą przytomności. Wówczas dopiero zwalniano więzy,
a leżącego na podłodze polewano wodą, w celu przywrócenia
świadomości i kontynuowania ,, badań” podejrzanego.
Bito też leżącego na taborecie, walono głową
w ścianę, zrzucano ze schodów, przykuwano w celi
do ściany, uniemożliwiając całymi dniami i nocami
siedzenie czy leżenie.
Stosowano znęcanie psychiczne, torturując
przesłuchiwanego na oczach bliskich osób. Po takich
zabiegach, aresztowani najczęściej nie byli w stanie
opuścić sali tortur o własnych siłach, niekiedy
wypełzali na czworakach, wywlekano ich za ręce
i nogi, wynoszono w kocach. Przesłuchania kończyły
się zastrzeleniem lub w przypadku braku
dostatecznych dowodów winy, odesłaniem do
jednego z obozów koncentracyjnych, najczęściej do
KL Auschwitz.
Pamiętny ranek, 14 czerwca 1940 roku, Kazimierz Tokarz wspomina
tak:
,,Wraz ze wschodem słońca, nasi konwojenci obudzili nas, uformowali
w piątki i poprowadzili w kierunku stacji kolejowej.
[ ….. ] Byliśmy pełni optymizmu, zadając sobie pytanie: gdzie nas
teraz wywiozą ? Albo na roboty rolne, albo do pracy w niemieckich
fabrykach. Ostatecznie lepsze to, niż gnicie w więzieniu...”
,, Po niecałych dwóch godzinach marszu, osiągnęliśmy cel. Na rampie
kolejowej stał pociąg osobowy, do którego się powoli ładowaliśmy.
Ktoś z obsługi [tarnowskiej] stacji miał aparat fotograficzny i po
kryjomu zrobił zdjęcie momentu ładowania się do pociągu. Zdjęcie
to ukazało się w prasie, w dwudziestą rocznicę pierwszego transportu
więźniów oświęcimskich.” [1] [zdjęcie poniżej]
[1] K. Tokarz - ,, Nie tracić nadziei „ – wspomnienia więźnia Oświęcimia nr 282; wyd. Libri
Ressovienses, Rzeszów,2000
Kazimierz Tokarz
Tych 728 nieszczęśników wyruszyło 14
czerwca 1940 roku ze stacji w Tarnowie
PIERWSZYM transportem do Oświęcimia
Po kilkunastu godzinach jazdy, w spiekocie i zaduchu
upalnego dnia, bez kropli wody, więźniowie dotarli na
miejsce swojego przeznaczenia. Pociąg powoli wtoczył się
na bocznicę stacji, o nic wówczas nie mówiącej nikomu
nazwie Oświęcim. Wysiadającym z wagonów, towarzyszył
niezwykły harmider. Wrzaski i przekleństwa esesmanów,
mieszały się z groźnym poszczekiwaniem psów
strażniczych i jękami bitych czym popadło, umęczonych
ludzi. Jeszcze ludzi. Bowiem już niedługo, mieli stać się nic
nie znaczącymi numerami obozowymi. Pozbawionym
imion i nazwisk, bezosobowym tłumem. Własnością SS,
zarejestrowaną w oświęcimskiej kartotece pod numerami
od 31 do 758.
W tym miejscu znów posłużę się cytatem z książki K. Tokarza, bo
przecież to On był świadkiem opisywanych wydarzeń. ,, W czasie
formowania nowo przybyłego transportu przed bramą obozową
napotkaliśmy dziwnych ludzi, ubranych w granatowe kurtki i czapki,
natomiast spodnie były z materiału w biało-niebieskie paski. I ci
dziwni ludzie mieli kije, którymi bijąc na lewo i prawo, formowali
nas w piątki i przeprowadzali przez bramę na plac. Tam również bijąc
kijami, kopiąc nogami i potrącając, ustawiali nas w kilku szeregach,
od najniższych wzrostem w pierwszych szeregach do najwyższych.
Dopiero po kilku dniach dowiedziałem się, że ci dziwni ludzie to
więźniowie recydywiści, Niemcy, których w liczbie 30 przywieziono
(jako kadrę) z obozu koncentracyjnego Sachsenhausen do
Oświęcimia. Oni właśnie mieli pełnić funkcję nadzorców - kapo,
blokowych i kierowników warsztatów. Prawie wszyscy nosili na
kurtkach i spodniach trójkąty koloru zielonego, które oznaczały
więźnia - przestępcę pospolitego, tzw. BV (Berufsverbrecher). My
natomiast, jako więźniowie polityczni, nosiliśmy na ubraniach
trójkąty czerwone z literą P (Polak) i numerem obozowym.
Podzielono nas na grupy i zaprowadzono do pomieszczeń, w których mieliśmy
spać. Znalazłem się w sali na I piętrze, której okna wychodziły na budki strażnicze.
Spaliśmy na wiórach zmieszanych z odpadami drzewnymi. Znalazłem miejsce obok
Bogdana Wnętrzaka, Ceśka Marcinki, Mietka Nuckowskiego, Leona Sawki i lgnaca
Płachty, kolegów z Radymna, z którymi byłem więziony w jednej celi w Tarnowie.
Mimo ciężkich przeżyć pierwszego dnia i okropnego zmęczenia nerwy moje były
tak rozstrojone, że nie mogłem zasnąć, a ponadto w okna naszej celi świeciły ostrym
światłem reflektory z budek strażniczych.
Spaliśmy we własnej bieliźnie, niesamowicie zawszonej, mając pod głowami swoje
ubrania cywilne. Kurtki, płaszcze, buty i czapki oddaliśmy, pakując te rzeczy do
papierowych worków. Kiedy wprowadzano nas do bloku na nocny odpoczynek,
wyczułem fetor gnijących w piwnicy ziemniaków oraz nieprzyjemny zapach
ksylolitu, kleju, spoiwa, które służyło po wymieszaniu z trocinami i wiórami do
pokrywania podłóg.
Już następnego dnia po apelu część więźniów skierowano do fryzjerów
(funkcje te pełnili więźniowie), aby ich ostrzyc do „gołej pały". Innych skierowano
do stolików, gdzie ponownie nas rejestrowano i jednocześnie wydawano numery
obozowe. Ja stałem w kolejce za Edziem Ferencem. Edzio otrzymał numer 281,
ja - 282, Wiesiek Kielar nr 290. Inni jarosławianie otrzymali numery: T. Knara 410, Staszek Ryniak - 31, Mietek Popkiewicz - 36, Tadek Szwed - 37,[fot ] Romek
Trojanowski - 40, Dzidek Becker - 45.”[1]
[1] K. Tokarz - ,, Nie tracić nadziei „ – wspomnienia więźnia Oświęcimia nr 282;
wyd. Libri Ressovienses, Rzeszów,2000
Tadeusz Szwed – nr 37; zdjęcie obozowe
Przygotowując tę publikację, musiałem przestudiować wiele tekstów źródłowych,
dotyczących historii KL Auschwitz. W jednym z nich [D] odnalazłem pozostałe, nie
wymienione przez K. Tokarza nazwiska i numery więźniów pierwszego transportu,
pochodzących z Jarosławia i okolic. Byli to (w kolejności numerów obozowych) :
Czesław Gil – 32;
Jan Teichman – 33;
Antoni Rychłowski – 34;
Mieczysław Ciepły – 35;
Sławomir Błoniarowicz – 38;
Czesław Marcinko – 39;
Jan Czuczkiewicz – 283;
Zygmunt Bereziński – 284;
Tadeusz Sowiński – 285;
Stanisław Chedorowicz – 289;
Tadeusz Dziurzyński – 302;
Marian Przedpelski - 351
Henryk Wlazło - 533
Jerzy Karabanik - 534
Mieczysław Motowidełko - 532
Bolesław Motowidełko - 535
Bolesław Szulakowski - 539
Kazimierz Szulakowski - 540
Zdzisław Decowski - 542
Izydor Homa - 652
Henryk Kasia - 666
D) ,, Księga pamięci „ – transporty Polaków do KL Auschwitz z Krakowa i innych miejscowości Polski południowej,
1940-1944, t.1. Towarzystwo Opieki nad Oświęcimiem, Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau;Warszawa –
Oświęcim 2002
Fragment listy
więźniów
pierwszego
transportu
z 14 czerwca
1940
Zasadniczym celem osadzenia więźnia w obozie, była jego fizyczna
eliminacja. Świadczą o tym dopiski Gestapo ,, powrót niewskazany”,
widniejące na ocalałych, obozowych dokumentach. Z założenia,
więzień powinien żyć nie dłużej, jak trzy miesiące. Jednakowoż nie
bezproduktywnie, lecz budując potęgę tysiącletniej Rzeszy.
Z niemiecką skrupulatnością, wykorzystywano więźniów do ciężkiej,
kilkunastogodzinnej pracy, ponad ludzkie siły. Komada, powracające
po całodziennym, morderczym wysiłku, witał szyderczy napis
,, Arbeit macht frei” umieszczony nad główną bramą obozową.
Brama ta jest niemym świadkiem niejednego tragicznego wydarzenia.
W swojej książce, Kazimierz Tokarz wspomina, cyt: ,, Ta scena
rozegrała się w bramie obozowej, nad którą wisiał napis (jest ten
napis do tej pory) w języku niemieckim: „Arbeit macht frei", co
można przetłumaczyć „Praca uczyni cię wolnym". Było to
propagandowe hasło, kolejne kłamstwo władz obozowych, które
obiecywały więźniom wolność za wykonywanie ciężkiej, ponad
ludzkie siły pracy. Jakby na ironię, niedaleko bramy wejściowej
zbudowano krematorium, które od sierpnia 1940 r. dymiło dzień
i noc, spalając zwłoki więźniów oświęcimskich, zamordowanych
podczas ciężkiej pracy, zmarłych wskutek chorób i wycieńczenia
organizmu.
Brama wejściowa do Auschwitz z szyderczym napisem
,,ARBEIT MACHT FREI”
…inaczej wygląda, widziana oczyma
fotografa…
Fot. Ryszard Domasik
…i całkiem inaczej, widziana
z perspektywy byłego więźnia
Z tego okresu pamiętam takie zdarzenie, które w pewnym sensie
oddaje traktowanie więźniów przez ogół załogi SS w obozach
koncentracyjnych.
W tym czasie, nieraz i sobotnie popołudnia były wolne od pracy,
przeznaczone na łaźnię, golenie, utrzymanie porządku w blokach
mieszkalnych. W jedną z takich sobót, koledzy z naszego komanda
mówią do mnie:
- Wiesz, Kazek, co mamy siedzieć na bloku i czyścić łóżka i szafy,
chodźmy do naszych warsztatów i tam się pokręcimy aż do apelu. Ty
znasz tę niemiecką formułkę o zezwolenie na wyjście z obozu do
pracy, to będziesz naszym przewodnikiem i zameldujesz nasze
wyjście.
Wydawało mi się, że mają rację, bo lepiej było wyjść z naszego
baraku aniżeli sprzątać blok.
Było nas 6 osób (o ile pamiętam), więc poszliśmy jedną piątką, a ja
prowadziłem do bramy obozowej. Stanęliśmy przed
Blockfiihrerstubą, pomieszczeniem służbowym żołnierzy SS, i ja
melduję, że 5 ludzi i jeden wychodzą z obozu do pracy w
Fahrbereitschafcie (to była ustalona formuła w języku niemieckim,
a wiadomo, że nie wszystkie polskie zwroty da się przetłumaczyć na
niemiecki i odwrotnie):
- Fiinf Mann und ein gehen aus dem Lager Voriiber zur Arbeit nach
Fahrbereitschaft.
Stoję przed służbowym esesmanem na baczność, a za mną moi
koledzy. Popatrzył na mnie i widzę, że jest wzburzony. Myślę, cóż ja
takiego powiedziałem, przecież nie uciekamy z obozu, stoimy na
bramie. - Melde noch einmal (Melduj jeszcze raz!) - krzyknął
służbowy esesman. Melduję, jak umiem najlepiej, a ten
nieoczekiwanie przyskakuje do mnie i chlast mnie w twarz z jednej
strony a potem z drugiej.
Zachwiałem się i upadłem jak długi na żwir przed bramą obozową, nie
przestając jednak myśleć, co takiego nabroiłem, że mnie bije... może źle
po niemiecku zameldowałem, a może czegoś nie dopatrzyłem?
Wpadło mi do głowy, że jemu idzie o tych pięciu ludzi. Jak ja śmiem
meldować, że wyprowadzam pięciu ludzi, przecież w pojęciu
esesmanów więźniowie nie byli ludźmi.
- Szybciutko i sprawnie podniosłem się, otrzepałem z kurzu i jeszcze
raz zameldowałem zmieniając w tej formułce „fünf Mann" na „fünf
Häftlinge". Trafiłem w sedno. Tym razem służbowy esesman był
zadowolony, wpisał nas do książki wyjścia i łaskawie zezwolił na
przejście do Fahrbereitschaft”.[1]
[1] K. Tokarz - ,, Nie tracić nadziei „ – wspomnienia więźnia Oświęcimia nr 282; wyd. Libri
Ressovienses, Rzeszów,2000
D
Pobyt w obozie był bezterminowy. Miało to na celu stłumić
u osadzonego wolę przeżycia, zgasić tlący się w nim jeszcze płomyk
nadziei na odzyskanie wolności.
Regulamin obozowy właściwie nie istniał. Więzień
w lagrze oświęcimskim, nie miał żadnych praw. Mógł
zostać ukarany za najlżejsze nawet przewinienie. System
kar był bardzo urozmaicony. Nie istniały żadne
obowiązujące reguły. Surowość i rodzaj kary, zależała
wyłącznie od widzimisię karającego. Pechowiec, zgłoszony
przez SS- mana do raportu karnego, mógł spodziewać się
wszystkiego. Od kary chłosty, wymierzanej na placu
apelowym, po pobyt w karnej kompanii, z której mało kto
powracał do obozu. Za ciężkie przestępstwa, np. włożenie
zimą swetra pod przewiewny ,,pasiak”, więźnia skazywano
na pobyt w ,, stehbunkrze.” Ta nieludzka kara polegała na
tym, że chodząc codziennie do morderczej, ponad ludzkie
siły pracy, musiał odstać kilkanaście nocy w zimnej
betonowej celi, o gabarytach zbliżonych do trumny.
[fot poniżej]
Meldunek karny…5 nocy ,,celi do stania” za
kradzież jabłka… [ Zbiory IPN]
Przemyślany do najdrobniejszych szczegółów system szykanowania
więźniów, miał na celu kaleczyć ich moralnie, zabijać ich psychikę,
niszczyć ich człowieczeństwo i wolę przetrwania. Bicie więźniów,
często zupełnie bez powodu i towarzyszące mu wyzwiska, było
codziennym, nieodłącznym elementem obozowego życia. Tak
powszechnym, że z upływem czasu przestało robić na kimkolwiek
wrażenie. Unikalnym urządzeniem, skonstruowanym specjalnie na
potrzeby oświęcimskich katów w SS- mańskich mundurach, był
,,koziołek do bicia”. Wstrząsający opis zastosowania owego narzędzia
tortur, podaje w swojej, wielokrotnie już cytowanej książce,
Kazimierz Tokarz.
,,W kilka dni później rozpoczęło się publiczne przesłuchanie
więźnia podejrzanego o współudział w przygotowaniu ucieczki Stasia
Wiejowskiego. Na czas przesłuchania przerwano nam pracę (noszenie
wody ze studni do kuchni)i zgromadzono nas za drutami okalającymi
ten pierwszy obóz - bloki l, 2, 3 i 3a. Przesłuchanie przez
funkcjonariuszy Politische Abteilung (oddział polityczny) odbywało
się na uliczce obozowej poza ogrodzeniem.
Tu ustawiono „kozioł" i przyprowadzono podejrzanego o pomoc
w ucieczce, który był w bloku 11. Do tego więźnia szybko przyskoczyli
dwaj esesmani, położyli na koźle, odpowiednio unieruchomili ręce,
a nogi włożyli do pasowanej skrzyni. Został idealnie ułożony do bicia
w tyłek i plecy. Po obu stronach rozłożonego na koźle więźnia stanęli
dwaj esesmani z grubymi kijami do bicia. Rozpoczęło się przesłuchanie
przez funkcjonariusza oddziału politycznego, w którym uczestniczył
również więzień pełniący rolę tłumacza - hrabia Baworowski.
Wydaje mi się, że przesłuchiwał oficer SS Maksymilian Grabner,
skazany na procesie w Krakowie w 1947 r. na karę śmierci. Wśród nas,
więźniów zgromadzonych w szeregach za drutami, nastąpiło
poruszenie. Czyżby Staszek Wiejowski nie uciekał sam? Czy
faktycznie miał pomocników, którzy dobrze znali kanały w byłych
koszarach Wojska Polskiego?
Grupa oficerów i podoficerów SS, w której znajdował się Rapportfuhrer
Palitsch, z zaciekawieniem i uwagą obserwowała przesłuchanie, które ich zdaniem - miało dać odpowiedź na pytanie, kto jeszcze z więźniów
i cywilnych robotników był zamieszany w tę śmiałą ucieczkę z obozu
oświęcimskiego.
Pierwsze pytanie, jakie zadał przesłuchujący esesman, brzmiało:
- Kto jeszcze brał udział w organizacji ucieczki?
Tłumacz Baworowski dokładnie i dobitnie tłumaczył z niemieckiego na polski.
Więzień głośno odpowiedział po polsku:
- Nie wiem.
Przesłuchujący esesman dał znak, że należy bić. A bili esesmani na przemian, raz z
lewa, drugi raz z prawa. Bili równo, świszczały kije, a więzień głęboko oddychał.
Tylko od czasu do czasu stłumiony jęk wydobywał się ze ściśniętego gardła. Doszli
do pierwszej serii 25 plag. Na znak dany przez przesłuchującego odpoczęli.
W przerwie tej egzekucji przesłuchujący pytał:
- Kto jeszcze brał udział w pomocy uciekinierom?
Pytanie przetłumaczone przez Baworowskiego, głębokim echem odbiło się od bloku 3.
Więzień twardo odpowiadał:
- Nie wiem! Nie wiem!
Odpowiedź była krótka i stanowcza pomimo bólu, jak zapewne mocno odczuwał
katowany.Przypuszczam, że w naszej grupie więźniów obserwujących to ciężkie
przesłuchanie znajdowali się koledzy Wiejowskiego, którzy pomagali mu w ucieczce.
Obserwowali oni zachowanie swojego katowanego kolegi i z niepokojem oczekiwali,
czy wytrzyma to okropne bicie, czy też się załamie i ich wyda. Po krótkiej przerwie,
zarządzonej dla odpoczynku esesmanów wykonujących karę chłosty, położono więźnia
z powrotem na koźle i rozpoczęła się nowa seria ciężkich jak ołów batów.
Nastroje wśród obserwujących przymusowo tę egzekucję były minorowe, bowiem
katowany kolega, aby uniknąć dalszego bicia, mógł wskazać na całkiem niewinnych
więźniów.
Drugą serię 25 kijów esesmani wykonywali zawzięcie z jakąś diabelską satysfakcją,
aby złamać opór więźnia. Kilka razy robiono przerwy, ale nie dla bitego, lecz dla
bijących, którym kije łamały się w rękach.
„Ale twarda sztuka - pomyślałem sobie - nawet nie płacze, nie prosi o wstrzymanie
egzekucji, a przecież już oddycha ostatkiem sił, już jęczy z bólu, a mimo wszystko
trzyma się dzielnie".
Po 50 kijach też odpowiadał cichym, zbolałym głosem że nie wie. Współczuliśmy
bardzo bitemu więźniowi i sądziliśmy, że to koniec katorgi. Jednak esesmani nie byli
usatysfakcjonowani i esesman Grabner zarządził trzecią akcję bicia. Bili zawzięcie,
z obu stron i nagle delikwent ostatkiem sił krzyknął:
- Powiem, powiem...
Esesmani zrobili przerwę. Poruszenie wśród grupy więźniów. A jednak się załamał i
wyda kolegów. Więzień wyprostował się, wykorzystując przerwę, aby trochę odsapnąć.
Prowadzący śledztwo podszedł bliżej, ten jednak przeciągnął się i rzekł:
- Nie powiem, nie powiem, bo nie wiem.
Wściekły Grabner zarządził koniec przerwy. Esesmani znów zaczęli bić twardo. Krew
wyciekała z nogawek spodni. I znów wyraźny szept bitego:
- Powiem, powiem, powiem.
A jednak nic nie powiedział. Po 75 plagach zemdlał. Już z pośladków
lała się krew ciurkiem. Grabner zarządził koniec bicia i śledztwa. Kilku
kolegów z naszej grupy przeniosło nieszczęśnika do bloku 3.
Czegoś podobnego nigdy w życiu nie widziałem: pośladki były
posiekane tak, że stanowiły jedną dużą krwawiącą ranę, w której tkwiły
odłamki kijów i poszarpanych na drobno spodni. Zaopiekowaliśmy się
tym kolegą - cichym bohaterem - ocuciliśmy go i jeszcze przed przeniesieniem do szpitala obozowego dokonaliśmy oczyszczenia ran z
kawałków spodni i bielizny, drobnych kawałków złamanych kijów i
założyliśmy prowizoryczny opatrunek. Miał dobrą opiekę w szpitalu
obozowym i po kilku miesiącach, po zagojeniu się ran, otrzymał pracę
w kuchni obozowej.
W marcu 1941 r. obóz oświęcimski był wizytowany przez ministra
III Rzeszy Heinricha Himmlera. I gdy Himmler badał warunki bytowe
więźniów oraz kuchnię obozową, pokazano mu (prawdopodobnie) tego
więźnia, który otrzymał 75 plag i przeżył.”(
Obozowa codzienność - kozioł do bicia
Konieczność meldowania się każdemu napotkanemu SS – manowi,
w postawie na baczność, ze zdjętą czapką, miały uświadamiać
więźniom ich nicość wobec panów życia i śmierci w czarnych
mundurach. Dodatkową szykaną był wymóg płynnego posługiwania
się językiem niemieckim. Więźniowie słabo władający tym językiem,
narażali się na razy i kopniaki poirytowanych strażników.
Nierzadko, w początkowym okresie istnienia obozu, SS – mani
z nudów, dla zabawy, kazali więźniom wspinać się na drzewa i
zachowywać się jak małpy, bądź gryźć trawę, przeraźliwie becząc.
Równie uciążliwy był ,,sport”, czyli wielogodzinne, forsowne
ćwiczenia fizyczne, wykonywane w półprzysiadzie. Istną katorgą,
była nauka niemieckich piosenek. Niejednokrotnie kończyła się
maltretowaniem nieszczęśników, pozbawionych talentu wokalnego.
Podczas pracy nader częste były przypadki zastrzelenia więźnia,
w czasie rzekomej ucieczki. Trzeba bowiem wspomnieć, że strażnik,
który wykazał się ,, czujnością” i dokonał owego ,, dzielnego czynu”,
otrzymywał kilka dni urlopu nagrodowego.
Taki widok towarzyszył więźniom codziennie
Rzędy drutów kolczastych pod napięciem
Wieże strażnicze z karabinami maszynowymi…
…widoczne z każdej strony oświęcimskiego obozu
Oprócz podwójnej linii drutu kolczastego
pod napięciem, obóz od strony ulicy otaczał
wysoki płot z płyt betonowych
Przygnębiające obozowe ulice
Bloki mieszkalne. W każdym z nich
gnieździło się około 1000 więźniów.
Obozowa kuchnia, obok której stawiano
przenośną szubienicę
Ściana śmierci obok bloku 11- miejsce
straceń
Dla wielu milionów, był to ostatni
widok w życiu, przed zapędzeniem
do komory gazowej
Tak wyglądała izba ,,prominencka” w bloku
– więźniowie funkcyjni mieli własne łóżka
Tak zaś izba zwykłych
więźniów. Kilkadziesiąt
wielopiętrowych prycz,
z zawszonymi kocami
i siennikami.
Na jednej pryczy spało
po kilku więźniów.
Na zdjęciu obok:
Kazimierz Tokarz – nr 282
w sali bloku 20, gdzie spędził
kilka lat
Ten wóz służył nie tylko do transportowania
chleba. Również trupów – wspomina Kazimierz Tokarz, nr 282
Władze obozowe skrzętnie ukrywały apokalipsę, dziejącą
się za drutami. Listy (dwa miesięcznie), pisane z obozu,
nie mogły zawierać żadnych istotnych informacji o życiu
więźnia. Mogły być pisane jedynie na specjalnie
drukowanych blankietach. Osobom słabo znającym język
niemiecki, wiele trudności nastręczała konieczność
prowadzenia korespondencji w tym języku. Obozowy
punkt cenzury, miał za zdanie niszczyć listy, w których
znaleziono choćby jedno nieodpowiednie słowo.
I wywiązywał się z tego zadania nader sprawnie. Na
polecenie władz obozowych, w każdym liście musiał być
zamieszczony zwrot ,, Jestem zdrowy i czuję się dobrze”.
Obojętnie, w jakim stanie był więzień, ten zwrot musiał
być umieszczony. W razie jego niezamieszczenia, list nie
opuszczał obozu, kwestionowany przez cenzurę. [zdjęcia
listów pisanych z Auschwitz - poniżej]
Więzień mógł wysłać i otrzymać 2 listy
miesięcznie, pisane po niemiecku
List pisany z Oświęcimia przez Kazimierza
Tokarza
Kolejny list Kazimierza Tokarza, pisany
z oświęcimskiego piekła
Listy pisały również władze obozowe. Najczęściej
zawiadomienia o śmierci więźnia. Lakoniczna
formułka informowała rodzinę, o przyczynie zgonu
bliskiego. Z reguły był to ,, zawał serca” lub
,, zapalenie nerek”. Inwencja twórcza w tej dziedzinie
była wprost nieograniczona.
Za słoną opłatą, rodzina mogła otrzymać prochy
zmarłego. Przysyłane w puszce, napełnionej
szczątkami, pobranymi z góry popiołów, piętrzących
się obok krematorium.
Przyczyna zgonu
- ,,astma serca”
Więzień zmarł
w
mieście
Auschwitz, przy
ul. Koszarowej
Osobnym zagadnieniem, które warto poruszyć, jest
stosowanie przez Niemców zbiorowej odpowiedzialności
za ucieczki z obozu. Wówczas to, na placu apelowym,
odbywał się makabryczny spektakl. Więźniowie, wskazani
osobiście przez oficera raportowego, byli umieszczani
w celi bloku 11-tego, gdzie ginęli w męczarniach z głodu
i pragnienia. Myślę, że nie od rzeczy będzie wspomnieć
bohaterską postawę franciszkanina, o. Maksymiliana Kolbe,
który w podobnej sytuacji, wiedząc co Go czeka,
dobrowolnie zgłosił się na śmierć w zamian za innego,
wyznaczonego uprzednio towarzysza niedoli. Powszechnie
wiadomo, że ten niespotykany w obozowej historii czyn
wyniósł Go na ołtarze i uczynił Świętym.[ fot poniżej ]
Św. Maksymilian Kolbe
[mal. J. Molga]
Głód, panujący w obozie, dosłownie dziesiątkował osadzonych.
Dzienna racja żywnościowa, pokrywająca zapotrzebowanie
energetyczne człowieka, ciężko pracującego fizycznie, wynosi około
7000 kcal. Więzień otrzymywał 10- ciokrotnie mniej, tj. około 700
kcal. Jadłospis obozowy nie był zbyt urozmaicony. Na ,, śniadanie”,
pochłonięta w biegu miska kawy z palonych żołędzi, na kolację
wydzielany pieczołowicie bochenek chleba dla czterech, z odrobiną
margaryny. Należy dodać, że ów chleb, smakiem bardziej
przypominał zapieczony kawałek gliny, niż pieczywo które my
znamy. Pomimo tego był w obozie bezcennym skarbem, za który
można było kupić wszystko oprócz wolności. Specjalnością
obiadową była zupa z brukwi lub pokrzyw, wydzielana w bardzo
skąpych ilościach. Taka dieta sprzyjała szybkiemu wycieńczeniu,
,, muzułmanieniu” i rychłej śmierci więźniów.
Jakże szyderczo w tym kontekście brzmi zarządzenie, umieszczone
w nagłówku blankietu listowego, że ,, przysyłanie paczek [więźniom]
jest zabronione, ponieważ wszystko mogą sobie kupić na terenie
obozu.” [ zdjęcie nagłówka listu - poniżej ]
Nagłówek listu,
z informacją
o zarządzeniach
władz
obozowych
dotyczących
korespondencji
Tłumaczenie
nagłówka listu
z języka
niemieckiego
Złe warunki sanitarne, a może raczej ich brak, sprzyjały szerzeniu się
chorób zakaźnych. Szalejący tyfus i czerwonka, zbierały obfite żniwo.
Jak już wcześniej wspomniałem, więzień w obozie oświęcimskim, nie
miał żadnych praw, nawet do godnej śmierci. Jego życie często
zależało od kaprysu SS- mana, pełniącego służbę. Wstrząsający
opis takich zdarzeń, przedstawia cytowany już wcześniej K. Tokarz
,, Już w 1941 r. przeszła przez obóz oświęcimski pierwsza duża fala
choroby epidemicznej, jaką był tyfus plamisty. Zarazki tyfusu
plamistego roznosiły wszy.” Jak pisze dalej w swoich wspomnieniach
Kazimierz Tokarz ,,nikt z nas nie zdawał sobie sprawy, ile złego
mogą wyrządzić te insekty, a wszyscy byli dosłownie oblepieni
wszami różnego gatunku i maści. Te przemyślne insekty zaszywały
się w zakamarkach bielizny, ubrań, koców, miały swoje gniazda
w naszych uszach, pod powiekami oczu, a bardzo często w ranach.
Z powodu braku witamin i złego odżywiania więźniowie, pędzeni
do ciężkiej pracy, bici i katowani, opadali z sił, a ich ciała pokryte
były wrzodami, które pękały i z których wylewała się cuchnąca ropa.
W tych wrzodach mnożyły się wszy.
Pamiętam święta Bożego Narodzenia w 1940 r. (pierwsze miesiące
uwięzienia). Nie pracowaliśmy, ale czas ten musiał być wykorzystany
na zrobienie porządków w izbie, w swoim ubraniu, bieliźnie
(zaszywanie dziur, przeszywanie numerów) i obok siebie, w kocach
i siennikach. Przystąpiliśmy do porządkowania koców, wybijając
wszy. Może to się wydać niewiarygodne, ale przeciętna ilość wszy
w kocu wynosiła około 1,5 tysiąca.
Tyfus zrobił straszliwe spustoszenie wśród więźniów, którzy umierali
dziesiątkami na placu apelowym, w szpitalu i w blokach. Nie było
lekarstwa na tyfus.
Ponieważ pracowałem w jarzyniarni, wydawało mi się, że tyfus mnie
ominie. Rzeczywistość była inna. Prawdopodobnie leżąc w szpitalu,
chory na Durchfall, zaraziłem się tyfusem. Odczuwałem potęgującą
się z dnia na dzień gorączkę, zawroty i bóle głowy. Doszło do tego,
że powoli zacząłem tracić pamięć i smak.
Pewnego razu, po wieczornym apelu na wpół przytomny znalazłem
się w zupełnie innym bloku, ale mój stary numer obozowy był
wskazówką dla współwięźniów, że mieszkam gdzie indziej i tam też
zostałem odprowadzony. Stany gorączkowe powtarzały się często, a
któregoś dnia straciłem w pracy przytomność.
Myślałem, że przechoruję tyfus w tym komandzie i nie będę musiał iść
do szpitala. Bałem się iść do szpitala, bowiem chorych więźniów
przyjmował przeważnie lekarz - oficer SS. Z grupy 200 - 300 więźniów
tylko nieliczni otrzymywali skierowania do szpitala, pozostałych
ładowano na samochody i wywożono do Birkenau, do komór
gazowych.
Choroba poczyniła spustoszenie w moim organizmie, często traciłem
przytomność. Moi koledzy, nie widząc innego ratunku, zanieśli mnie
nieprzytomnego do szpitala i tam zostałem przyjęty do bloku nr 20.
Miałem szczęście w nieszczęściu, że nie było lekarza SS i że
zaopiekowali się mną moi koledzy.
Była głęboka noc, kiedy się obudziłem. Powoli wracałem do
przytomności. W sali szpitalnej panował półmrok. Paliła się tylko jedna
żarówka zawieszona u sufitu. Dyżurny sanitariusz (Pfleger)
podchodził do chorych, pojąc ich wodą przez rurkę. Tu i ówdzie słychać
było wołania chorych, którzy miotali się w straszliwej gorączce.
Niektórzy wykrzykiwali jakieś zdania bez sensu, inni zaś leżeli
nieprzytomni, wydając tylko niezrozumiałe dźwięki. Byli i tacy, dla
których ta noc była ostatnią w ich okropnym obozowym życiu. Tych,
którzy przeszli do innego, lepszego świata, rankiem wynoszono do
umywalni i tam składano.
Leżałem na górnym łóżku-pryczy i wysilałem pamięć:
„Co ja tu robię, skąd się wziąłem w szpitalu?" Powoli przypominałem
sobie ostatnie zdarzenia i to jak niesiono mnie do szpitala całkowicie
bezwładnego, ogarniętego wysoką tyfusową gorączką. Wraz ze mną
wniesiono do szpitalnego bloku mojego dobrego znajomego
z Jarosławia - studenta medycyny Władka Kłaka (zmarł jako dr
medycyny w Rzeszowie w 1990 r.), którego stan był równie kiepski
jak i mój. Władka położono w innej sali, tak że później już go nie
spotkałem. Położono mnie obok chorego, który się ciągle zrywał
w gorączce. Wołał do mnie:
- Kolego, kolego, idziemy do domu, już się wojna skończyła, idziemy...
Ale był tak słaby, że nie mógł się ruszyć z łóżka, tak samo jak ja.
Odczuwałem silne bóle głowy, a jednocześnie całe moje ciało ogarniał
przyjemny bezwład. Zdawało mi się, że już jestem w domu, że nade
mną pochylają się rodzice, rodzina, brat, siostry, którzy cieszą się
z mojego powrotu...
Jakiś czas później dziękowałem Panu Bogu, że już nie mam gorączki,
choć usta były jeszcze spieczone po chorobie. Przywołałem dyżurnego
sanitariusza i z jego pomocą zszedłem z górnego łoża na podłogę.
Nogi jak z waty, nie mogłem o własnych siłach stać, a co dopiero
chodzić. Pomoc okazała się niezbędna również przy wchodzeniu na
górne legowisko. Na drugi dzień przy pomocy kolegów zacząłem
naukę chodzenia. Po przeglądnięciu karty chorobowej, która była
przypięta na przedzie mojego łóżka, dowiedziałem się, że leżałem
nieprzytomny przeszło 2 tygodnie. W tym czasie moi koledzy
opiekowali się mną dzień i noc, wlewali mi wodę do ust przez rurkę,
karmili mnie, jak mogli, zupą, i dzięki ich opiece oraz opiece Bożej
przeżyłem jako jeden z nielicznych więźniów chorych na tyfus
plamisty.
Byłem bardzo słaby, wycieńczony gorączką i ważyłem niecałe 50 kg,
jednym słowem - szkielet pokryty skórą, przy czym odczuwałem
okropny głód, którego nie mogły zaspokoić skąpe racje żywnościowe.
Niemniej jednak dochodziłem do sił i pewnego dnia przeniesiono mnie
jako ozdrowieńca na tzw. kwarantannę (w tym samym bloku na I p.),
gdzie mieliśmy odpoczywać, aby móc pójść znowu do pracy
Gdy przebywałem na kwarantannie, byłem odwiedzany przez
mojego dobrego przyjaciela Julka Kiwałę (zmarł w Krakowie
w maju 1990 r.), który oprócz leków przynosił mi chleb.
Najbardziej obawiałem się, że właśnie tu, na kwarantannie,
władze obozowe dokonają selekcji i część z nas dostanie się
do komory gazowej. Nie mogłem wyjść ze szpitala, bowiem
byłem tak słaby, że jeszcze nie potrafiłem chodzić o własnych
siłach. I to, czego się najbardziej obawiałem, stało się
rzeczywistością.
Po przeniesieniu nas na kwarantannę któregoś dnia przyszli
esesmani ze służby sanitarnej z probówkami zakończonymi
igłą i te igły wbili nam do żył, aby ściekała do nich krew. Nie
dość, że każdy z nas był wycieńczony tą okropną chorobą, to
jeszcze musieliśmy oddać krew, krew wyjałowioną z
wszelkich bakterii, czystą krew, potrzebną dla niemieckich
żołnierzy na froncie.
Pewnego dnia do bloku 20, do sali kwarantanny, wkroczyła komisja,
w skład której wchodzili oficerowie SS, lekarze, oficerowie Politische
Abteilung oraz podoficerowie służby sanitarnej SD. Komisja zasiadła
za stołem, a nas, chorych, leżących bez bielizny, ale za to z wypisanymi
na piersiach numerami obozowymi, esesmani wyganiali z łóżek
i ustawiali przed komisją. Zdawałem sobie sprawę, że to nie przelewki,
i ostatkiem sił zszedłem z łóżka, by ustawić się w kolejce do
„przeglądu" chorych. I miałem rację, że zszedłem z łóżka, bowiem tych
kolegów, którzy nie mogli wstać, esesmani strzykawkami z fenolem,
wbijanymi w serce, uśmiercali. Jednym z wielu kolegów, którzy tak
tragicznie zginęli, był więzień z naszego transportu - adwokat
z Tarnowa,p. Chmiel. Wśród tych mordów, które esesmani dokonywali
z sadyzmem, nasza kolejka straceńców posuwała się do stołu, gdzie
odbywała się selekcja na tych, którzy mogą jeszcze pieszo pójść do
Birkenau (do komory gazowej), oraz na tych, którzy są tak wycieńczeni,
że należy ich zawieźć samochodem. Lekarzem SS, który wydawał
werdykty, był oficer o nazwisku Entress, którego jeszcze potem
spotkałem w bloku 20 oraz w 1944 r. w obozie Gusen.
Grupa kilkudziesięciu osób, wśród których byłem i ja, została uznana
za najsilniejszą. Dla nas to i tak była mała pociecha. Zapisane numery
(bo więzień był tylko numerem) zabrało gestapo obozowe i na tym
właściwie skończyła się selekcja.
Wiedząc, że grozi mi śmierć w komorze gazowej, poruszyłem
wszystkie możliwe sprężyny, aby wypisać się „na Lager" - do pracy
w obozie. Ale było już za późno. Nic się nie dało zrobić, bo listy
skazańców miał osobiście szef gestapo Maksymilian Grabner.
Skoro moje wysiłki spełzły na niczym, pozostało mi tylko
przygotować się do drogi na lepszy świat, tam gdzie nie ma bicia,
głodu, prześladowań i chorób. Ale ja miałem dopiero 20 lat i wolę
życia oraz nadzieję powrotu do domu. Jak zwykle w takich chwilach
zrobiłem rachunek sumienia, przeprosiłem Pana Boga za wszelkie
grzechy i prosiłem, aby śmierć moja była lekka i aby przyjął moją
duszę do raju. Jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że przystępując
w konspiracji do walki z wrogiem, muszę być przygotowany na śmierć,
bowiem w każdej walce padają ofiary. Stwierdziłem z czystym
sumieniem, że swój obowiązek Polaka żołnierza - harcerza wobec
Ojczyzny spełniłem, zarówno w czasie wojny obronnej, jak i w walce
konspiracyjnej.
Może i żal mi było życia, bo skoro Bóg mnie uratował z tak ciężkiej
choroby jak tyfus plamisty, to dlaczego mam ginąć w komorze
gazowej? Mimo wszystko pogodziłem się z losem i szedłem na śmierć
odważnie.
Na drugi lub trzeci dzień po dokonaniu selekcji na obozową aleję
wjechały auta ciężarowe nakryte plandekami i zatrzymały się obok
bloku 20. Do dwóch sal kwarantanny wpadli esesmani z pistoletami
maszynowymi w rękach i bijąc chorych, wyrzucali ich z łóżek,
ustawiając do wyjścia na podwórze pomiędzy blokami 20 a 21.
Wiadomo było, że idziemy na śmierć, stąd różne były reakcje chorych
więźniów, którzy nie chcieli łatwo sprzedać swojego życia. O ile sobie
dobrze przypominam, chorych leżących na tych salach było około 600.
Esesmani, bijąc kolbami pistoletów chorych, prowadzili ich przez
podwórze do aut.
Ja znajdowałem się również w tej kolumnie straceń. Byłem tak słaby,
że schodząc z I piętra, trzymałem się ściany aby nie upaść na schody.
Będąc już w drzwiach prowadzących na podwórze, zauważyłem na
środku tegoż osobliwą grupę, a mianowicie kilku oficerów
i podoficerów SS oraz kilku więźniów Polaków, lekarzy obozowych,
którzy prowadzili z esesmanami ożywioną dyskusję na nasz temat.
Wśród lekarzy więźniów zauważyłem moich dobrych znajomych,
Władka Fejkla oraz dra Staszka Kłodzińskiego i stojącego za nimi
mojego dobrego przyjaciela, sanitariusza Julka Kiwałę. Stałem
jeszcze w drzwiach, gdy istotnie więźniów prowadzonych do aut
zawrócono i rozpoczęła się nowa selekcja, której dokonywał lekarz
SS Entress. Jak zauważyłem, różne były decyzje lekarza, albo
wskazywał palcem do bramki (tj. do wywozu do komory gazowej),
albo bardzo nielicznym - do kąta podwórza. W tym właśnie czasie,
jeszcze w drzwiach bloku szpitalnego, otrząsnąłem się trochę
z przygnębienia, zwłaszcza że zauważył mnie Julek, który zza
pleców lekarzy dawał mi znaki, abym się nie załamywał, abym
jeszcze wzbudził w sobie nadzieję, że przejdę pomyślnie nową
selekcję. Istotnie, te znaki podziałały na mnie bardzo sugestywnie,
tak że postanowiłem walczyć o swoje życie. Zdawałem sobie
jednocześnie sprawę, że walkę może wygrać człowiek
zdeterminowany, człowiek odważny, człowiek, który otrząśnie się
z załamania. Postawiłem wszystko na jedną kartę, aby wygrać życie.
Po krótkim oczekiwaniu nastąpiła moja kolej. Westchnąłem do Pana
Boga i raźnie, przemagając swoją niemoc i zwątpienie, stanąłem
przed oficerem SS, dokonującym selekcji.
Selekcja chorych
To była chwila, która decydowała o tym, do której grupy
zostanę zaliczony. Wyczułem olbrzymie napięcie nerwowe w grupie
polskich lekarzy. Entress nie podejmował decyzji. Popatrzył na mój
numer obozowy, który był wyraźnie wypisany na moich piersiach
ołówkiem chemicznym (282); zmierzył mnie od stóp do głów
(a byliśmy wszyscy nago) i nagle zakomenderował:
- Kehrt um.
Zrozumiałem dobrze tę komendę, która nie znaczyła nic
innego jak „w tył zwrot". Ile miałem sił w nogach, w olbrzymim
napięciu nerwowym, ale nawet dość dobrze, wykonałem w tył zwrot,
nie czując żwiru i odłamków kamieni poć stopami. Ręce moje
przylegały ściśle do ud, a stopy były złączone piętami. Widocznie
ten fragment musztry bardzo mu się podobał i zakomenderował
ponownie
- Kehrt um.
Ponownie wykonałem (choć ostatkiem sił) w tył zwrot. Dokonujący
selekcji esesman wskazał palcem na róg podwórza, gdzie stało kilku
uratowanych z pogromu chorych więźniów. Ostatkiem sił, które
odzyskałem po pozytywnym werdykcie, dołączyłem do tej grupy,
chwaląc Pan Boga za ocalenie od śmierci w komorze gazowej.
To wszystko odbywało się bardzo szybko, a mimo to uchwyciłem
moment, w którym Julek cieszył się z mojego zwycięstwa. Cieszył się
i pokazywał gesty dwoma rękami nad głową, tak jakby krzyczał:
- Kaju, Kaju, wygrałeś życie.
Istotnie, z tej około 600-osobowej olbrzymiej grupy więźniów pozostało
nas żywych po tej selekcji około 40. To było straszliwe żniwo śmierci.
Po selekcji wróciłem do bloku 20 i chciałem wypisać się ze szpitala do
pracy w obozie. Jednak koledzy mówili do mnie tak:
- Słuchaj, bracie, Pan Bóg cię uratował i Panu Bogu musisz
podziękować w taki sposób, że będziesz chorych na tyfus pielęgnował
i ratował.
Uważałem to za rzecz słuszną i pozostałem jako pomoc pielęgniarza,
tylko nie w bloku 20, ale w nowym baraku, postawionym pomiędzy
blokiem 27 a 28, przeznaczonym dla więźniów chorych na tyfus.
Niestety, sytuacja w obozie stawała się coraz gorsza. Tyfus plamisty
przerzucał się do koszar SS. Żołnierze i esesmani zaczęli chorować na
tyfus i umierać. W związku z tym władze obozowe zarządziły
likwidację szpitalnych bloków tyfusowych. Chorych postanowiono
wywieźć do komór gazowych w Birkenau.
Pewnego sierpniowego dnia, do obozu wjechali autami ciężarowymi
esesmani, ustawili posterunki wokół bloków tyfusowych, wygonili
obsługę szpitala i sami ładowali chorych więźniów do aut. Co chwilę
wypełnione chorymi auta wyjeżdżały przez bramę obozową do
Birkenau, do komór gazowych.
Tego widoku nigdy nie zapomnę: jedni chorzy szli poważnie,
modląc się, inni szli grupą i śpiewali pobożne pieśni, inni szli,
przeklinając wojnę, Hitlera i swoje życie, a jeszcze inni w gorączce
coś wykrzykiwali. Jednym słowem – piekło, a najgorsza dla nas była
bezczynność. Nie wolno nam było zbliżać się do chorych. Staliśmy w
szeregu, nie wiedząc, jaki będzie nasz los. Przypuszczaliśmy, że
zostaniemy wywiezieni na końcu, po chorych. Koło mnie w szeregu stał
mój kolega z Budowlanki, Staszek Ryniak (nr 31), i tak mówił:
- Wiesz co, Kazek, nie możemy się dać jak barany wywieźć na gaz.
Odpowiedziałem mu:
- Masz rację, Staszek, ale co my możemy zrobić?
- Ja coś zrobię - odrzekł Staszek.
Patrzę, a Staszek przechodzi na drugą stronę ulicy obozowej, gdzie stał
wyższy oficer SS, obserwujący spokojnie tę tragedię. Staszek stanął
przed nim na baczność, zdjął myckę z głowy i zameldował mu po
niemiecku:
- Herr Oberarzt, ich bin alte Haftling, mein Lagernumer ist
einunddreisig und ich will nach Birkenau nicht fahren. (Panie naczelny
lekarzu, ja jestem starym więźniem o numerze 31 i nie chcę jechać do
Birkenau.)
Oficer stał z założonymi z tyłu rękami, popatrzył na numer obozowy
Staszka (numery obozowe i trójkąty nosiliśmy naszyte nad kieszenią
bluzy i pod kieszenią spodni) i mruknął:
- Ja gut. Bleib hier stehen. (Dobrze, stań tutaj.)
I Staszek z oficerem SS stali teraz po jednej stronie ulicy obozowej,
a my, grupa około 10 więźniów, po drugiej. Staszek zawołał do mnie:
- Kazek, chodź, melduj się esesmanowi... chodź, nie zwlekaj...
Nie wiedziałem, co mam robić, bo nie wierzyłem, aby ten oficer chciał
nas uratować. Myślałem sobie, że zrobi farsę i zawiezie nas prywatnym
samochodem w to samo miejsce, gdzie zawieziono naszych kolegów.
Jednak Staszek nie ustawał w ponagleniach.
Przeszedłem na drugą stronę ulicy, stanąłem przed oficerem
SS, zdjąłem myckę z głowy i zameldowałem się:
- Herr Oberarzt [na pewno nie był naczelnym lekarzem, ale
nic innego nie przyszło mi do głowy], ich bin auch (także)
alte Häftling, mein Lagernumer ist zweihundertzweiundachzig
(282), und ich will auch nach Birkenau nicht fahren.
Esesman popatrzył na mój numer i mruknął:
- Ja, gut. Bleib hier stehen...
Stanąłem obok Staszka i ściągnęliśmy pozostałych kolegów,
którzy meldowali się esesmanowi mniej więcej w ten sam
sposób. O dziwo, oficer SS zebrał naszą grupkę, przekroczył z nami
pas posterunku żołnierzy SS, odprowadził nas do bloku szpitalnego
i powiedział, że tu będziemy pracować. Podziękowaliśmy oficerowi
za przeprowadzenie nas przez straże esesmańskie, a ja podziękowałem
Panu Bogu za ponowne ocalenie życia.”
Oprócz tyfusu plamistego, więźniów dziesiątkowała również
biegunka głodowa – zwana po niemiecku Durchfall. W tym miejscu
odwołam się ponownie do wspomnień Kazimierza Tokarza, który
pisze w swojej książce:
,,Na drugi czy trzeci dzień po powrocie do baraku poczułem się
bardzo źle - bóle brzucha, wymioty i biegunka. Przeczuwałem, że to
Durchfall, który dziesiątkował więźniów w obozie oświęcimskim.
Wydawało mi się, że nie jedząc zup i chleba, powstrzymam rozwój
choroby. Doświadczeni koledzy, którzy przechodzili Durchfall,
radzili spiekać skórki chleba na węgiel i tym się leczyć. Niestety,
i ten sposób nie pomagał. Doszło do tego, że prawie nie opuszczałem
blokowego „kibelka" (w tym baraku za ustęp służyły wiadra).
Któregoś dnia poszedłem do Julka Kiwały, do bloku szpitalnego
nr 21. Julek pracował w tym szpitalu prawie od początku uwięzienia
go w obozie oświęcimskim.
- No cóż, Kaju, mogę ci dać tanalbinę, ale ona niewiele pomaga na tę
chorobę. Na Durchfall - objaśniał Julek - jest tylko jedno radykalne
lekarstwo - opium, ale w obozie takiego leku nie zdobędziesz.
Smutny wróciłem do swojego bloku szpitalnego i dalej karmiłem się
węglem ze spalonych skórek chleba. Ta moja tragedia trwała już kilka
dni, a poprawy nie było widać. Zacząłem tracić nadzieję na
wyzdrowienie. Koledzy z bloku pomagali mi, jak mogli. Siły
opuszczały mnie z godziny na godzinę. Nachodziły mnie czarne
myśli: „A może skończyć ze sobą, nie będę tak strasznie cierpiał..."
Ale gdzieś w podświadomości tliła się nadzieja. To Pan Bóg ciebie
uratował dwa razy od wywózki do komór gazowych, a ty chcesz
stchórzyć? Znowu zachowujesz się jak „muzułman"! Weź się w garść,
chłopie. Trzeba walczyć o życie. Nie rozklejaj się, widocznie masz
żyć, ale trzeba o to życie walczyć.
Robiliśmy skrzętnie porządki i praca była na ukończeniu. Pomimo
ciężkiej choroby nie leżałem na pryczy, tylko pomagałem kolegom,
a każdą wolną chwilę poświęcałem utrzymaniu w czystości mojego
ubrania i bielizny. Praca pozwalała częściowo zapominać
o dolegliwościach. Zażywałem leki, jakie otrzymałem od Julka,
i leczyłem się palonymi na węgiel skórkami chleba. Czas leciał
szybko, zwłaszcza w dzień, ale noce były okropne, bo nie było mowy
o spaniu. Jeszcze czasem nachodziły mnie pesymistyczne myśli, bo
mimo starań stan mojego zdrowia był kiepski.
Obóz oświęcimski rządził się swoimi prawami, o życiu
decydowały przypadki. W ostatnim dniu naszej pracy w tym
bloku siedziałem zrezygnowany na najwyższym piętrze
pryczy, gdy kolega dosłownie wpadł na blok bardzo
uradowany. Z jego oczu biły iskry radości. Pod pachą
swojej bluzy obozowej trzymał jakieś zawiniątko. Wdrapał
się do mnie na pryczę i rozwinął zawiniątko. Śmiał się
radośnie i triumfalnie obwieścił:
- Patrz, co przyniosłem.Popatrzyłem i dosłownie osłupiałem.
W zawiniątku były 2 duże bułki posmarowane smalcem.
-Wybierz sobie jedną, a drugą zostaw mnie.
Zapomniałem całkowicie o chorobie, jak nigdy w czasie
choroby odczułem łaknienie - tak świeżo i smakowicie
wyglądały te bułki. Nie zastanawiając się wiele, łapczywie
zjadłem bułkę posmarowaną smalcem. Przy mojej chorobie
takie danie to normalny skręt kiszek i śmierć
w straszliwych boleściach.
Czekałem na reakcję organizmu. Nie tylko nie było boleści,ale choroba
zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Czekałem kilka
dni, czy będzie nawrót choroby. Okazało się, że nie tylko wyzdrowiałem
ale już więcej na biegunkę nie zachorowałem.”
(D)
D) K. Tokarz - ,, Nie tracić nadziei „ – wspomnienia więźnia Oświęcimia nr 282; wyd. Libri Ressovienses,
Rzeszów,2000
D
Całość obrazu popełnionych w oświęcimskim obozie zbrodni,
dopełniają pseudonaukowe eksperymenty medyczne. Cenieni przed
wojną w świecie naukowym, niemieccy lekarze, prowadzili na
ludziach swoje wynaturzone pseudoeksperymenty medyczne.
Wystarczy wspomnieć choćby, okrytego ponurą sławą dr Menele.
Jego gabinet, mieszczący się w obozowym szpitalu, świadczył
szeroką gamę nader osobliwych ,,usług medycznych”.
Od amputacji kończyn i kastracji mężczyzn, wykonywanych bez
znieczulenia, po sterylizację kobiet przy użyciu promieni
Rentgenowskich. Tak silnych, że ofiary umierały z powodu ciężkich
poparzeń. Mengele próbował zmieniać kolor oczu, wstrzykując
oślepiające chemikalia, zakażał tyfusem i innymi chorobami.
Więźniowie wspominają, że był zimny i cyniczny, a okrucieństwo
sprawiało mu szczególną przyjemność. Na zamówienie niemieckiego
lotnictwa, ,,badał ”odporność swoich ofiarna prąd, głód, działanie
niskich i wysokich temperatur, wpływ ciśnienia i niedotlenienia na
organizm ludzki. Mordując tysiące par bliźniąt, zwożonych z całej
Europy, chciał zostać prekursorem klonowania.
To tylko jaskrawy przykład jednego z wielu tysięcy niemieckich
zbrodniarzy w białych fartuchach. Po wojnie Menele zbiegł do
Argentyny, dzięki czemu nigdy nie stanął przed sądem. Do śmierci
( w 1979 r.) nie wyraził żalu ani skruchy, wierząc w celowość
prowadzonych ,,eksperymentów naukowych”
J.Mengele - ,,Anioł śmierci”
i jego ofiary
Wiosną 1943 roku, sytuacja w obozie zaczynała ulegać radykalnej
zmianie. Pomimo przybywających licznie transportów do
zagazowania, selekcji na blokach szpitalnych, warunki bytowe
więźniów znacznie się poprawiły. Polacy mogli otrzymywać paczki
żywnościowe, kwitł handel towarami szmuglowanymi zza drutów,
głównie przez SS – manów. Kierowały nimi różne pobudki.
Przeważała chęć zysku i wzbogacenia się. Wszak spora grupa
więźniów pracowała w tzw. ,,Kanadzie”, przy segregacji rzeczy
Żydów z zagazowanych transportów. Ryzykując życiem,
,,kanadyjczycy” wnosili na teren obozu znalezione w ubraniach
dolary, funty szterlingi, złote precjoza. Kosztowności te wymieniano
następnie na żywność, papierosy, alkohol. Tak, alkohol! Być może
wydaje się to nieprawdopodobne, ale w 1943 roku w obozie pili
już nie tylko SS – mani, ale również więźniowie. W gryzącym
dymie palonych zwłok, wydobywającym się dzień i noc z kominów
krematoriów, pijackie libacje pozwalały choć na chwilę zapomnieć
o koszmarnej rzeczywistości.
Starzy więźniowie, głównie Polacy, o niskich numerach, stanowiący
już wtedy obozową elitę, korzystając ze sprzyjającej koniunktury,
poobsadzali wszystkie ważniejsze stanowiska lagrowe. Rósł w siłę
obozowy ruch oporu. Pomimo grożących w dalszym ciągu
drakońskich kar, mnożyły się liczne ucieczki.
Kazimierz Tokarz wspomina na kartach swojej książki,
nazwisko Richarda Bocka, SS-mana, przymusowo wcielonego do
załogi strażniczej Auschwitz. Człowiek ten, z czysto altruistycznych
pobudek, zostawiał autorowi przez wiele tygodni, zawiniątka
z chlebem, margaryną, kiełbasą. Nie żądał niczego w zamian, ratując
życie nie tylko autora, ale i jego kolegów. Jak okazało się po wojnie,
Richard Bock, z narażeniem życia, współpracował z obozowym
ruchem oporu, ułatwiając wiele ucieczek. Po wojnie, dzięki
korzystnym zeznaniom świadków, został uwolniony od zarzutów.
Mało tego. W uznaniu zasług, został honorowym członkiem
Międzynarodowego Komitetu Oświęcimskiego. Jest to chyba jedyny
taki przypadek w ponurej historii Auschwitz.
Władze w Berlinie z niepokojem obserwowały sytuację
w Auschwitz. Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy
[RSHA], podległy Himmlerowi, otrzymywał doniesienia,
że załoga SS nie dokłada wystarczających starań, by
kosztownościami pomordowanych Żydów, zasilać świecący
pustkami Skarb walącego się państwa. Zaczęto od wymiany
komendanta i części SS – manów, którzy zajęci
transportami, wiecznie pijani, nie interesowali się specjalnie
żyjącymi w obozie. Na głowie mieli inne sprawy.
Wypatrywali złota i diamentów. Napychali sobie nimi
kieszenie, zabezpieczając się na przyszłość. Później
przyszła kolej na starych więźniów, z niskimi numerami,
którzy z złożenia mieli żyć jedynie trzy miesiące. Ponieważ
żyjąc trzy lata, wykazali się niesubordynacją wobec władz
obozowych, ,, prominenci” z pierwszego transportu, zostali
wysłani w głąb Rzeszy, do gęsto rozsianych na jej terenie
obozów pracy.
W tym miejscu, dociekliwy odbiorca być może postawi pytanie: jakie
były dalsze losy sporej grupy Jarosławiaków, wywiezionych pierwszym
transportem do Oświęcimia? Niestety, większość tych młodych,
dzielnych ludzi, nie przeżyła trudów wielu lat obozowej tułaczki.
Najtragiczniejszy los spotkał jarosławskich chłopców, przewiezionych
do Neuengamme. 3-go maja 1945 roku, zaledwie kilka dni przed
kapitulacją Niemiec, zginęli podczas ewakuacji obozu. Statki
z więźniami, zostały zbombardowane w Zatoce Lubeckiej przez
lotnictwo alianckie. Tych, którzy nie zginęli od amerykańskich bomb,
dosięgły kule niemieckich karabinów maszynowych, rozstawionych
na plaży. Mój Ojciec, wraz z grupką innych jarosławiaków, miał tyle
szczęścia w nieszczęściu, że po krótkim pobycie w obozie
Neuengamme [fot] koło Hamburga, trafił do Mauthausen koło Linzu,
gdzie doczekał wyzwolenia - 5 maja 1945 roku, przez armię
amerykańską. Niemcom, pomimo czynionych wysiłków, nie udało się
zniszczyć w tych dzielnych ludziach hartu ducha, woli przeżycia,
odruchów koleżeństwa i solidarności w ciągu wielu lat obozowej
niedoli. Ale jest to temat do osobnej publikacji. [zdjęcia z Austrii Mauthausen]
Takimi wagonami przywożono
więźniów do obozu Neuengamme
Fotokopia listu Kazimierza Tokarza z obozu
Neuengamme- przód
Fotokopia listu Kazimierza Tokarza
z obozu Neuengamme- tył
Zdjęcie Kazimierza Tokarza wykonane
miesiąc po wyzwoleniu z obozu Mauthausen
w Austrii
Po latach, znów w Mauthausen.
Na zdjęciu: K. Tokarz oprowadza żonę i synów po
terenie obozu , nieopodal miasta Linz/Austria
Zdjęcie Kazimierza Tokarza wykonane
po wojnie w Jarosławiu
Nazwiska i numery więźniów pierwszego transportu,
pochodzących z Jarosławia i okolic. Byli to
(w kolejności numerów obozowych) :
Stanisław Ryniak – 31
Czesław Gil – 32;
Jan Teichman – 33;
Antoni Rychłowski – 34
Mieczysław Ciepły – 35;
Mieczysław Popkiewicz – 36
Tadeusz Szwed - 37
Sławomir Błoniarowicz – 38;
Czesław Marcinko – 39;
Roman Trojanowski – 41
Beker Adam - 45
Edward Ferenc – 281
Kazimierz Tokarz - 282
Jan Czuczkiewicz – 283;
Zygmunt Bereziński – 284;
Tadeusz Sowiński – 285;
Stanisław Chedorowicz – 289;
Wiesław Kielar – 290;
Tadeusz Dziurzyński – 302;
Marian Przedpełski – 351
Tadeusz Knara – 410;
Mieczysław Motowidełko - 532
Bolesław Motowidełko – 535
Jan Dwornik - 536
Henryk Wlazło - 533
Jerzy Karabanik – 534
Leon Sawka - 538
Bolesław Szulakowski – 539
Kazimierz Szulakowski – 540
Zdzisław Decowski – 542
Izydor Homa – 652
Henryk Kasia - 666
Nazwiska i numery więźniów pierwszego transportu,
pochodzących z Jarosławia i okolic, którzy przeżyli
5 lat obozowej tułaczki
(w kolejności numerów obozowych) :
Stanisław Ryniak – 31
Jan Teichman – 33;
Antoni Rychłowski – 34
Czesław Marcinko – 39;
Roman Trojanowski – 41
Edward Ferenc – 281
Kazimierz Tokarz - 282
Zygmunt Bereziński – 284;
Tadeusz Sowiński – 285;
Wiesław Kielar – 290;
Tadeusz Dziurzyński – 302;
Marian Przedpełski – 351
Tadeusz Knara – 410;
Henryk Wlazło - 533
Bolesław Motowidełko – 535
Jan Dwornik – 536
Leon Sawka - 538
Bolesław Szulakowski – 539
Zdzisław Decowski – 542
Izydor Homa – 652
Róża nadziei
- wyrosła
z drutu
kolczastego na
rampie
Birkenau, aby
już
nigdy więcej…
Tekst
D
zdjęcia
D
montaż
D
projekt graficzny:
Andrzej Tokarz